| Idę sam, jeden, ulicami tego miasta. Nie szedłbym, gdybym nie miał powodu. Przyczyną, dla której idę, jest chęć pokonania własnych słabości i potrzeba pokazania innym, że jest na tym świecie ktoś inny. Widzę, że masz jakieś zmartwienie - dołącz do mnie, jeśli chcesz się go pozbyć, lecz nie zadawaj mi pytań - tylko chodź. Ale jeśli chcesz rozmawiać, to lepiej zostań tam, gdzie jesteś. Idziemy dwaj, jest nam raźniej. Idziemy, lecz nie rozmawiamy. Idziemy z uśmiechem na twarzy, przeciw naszym problemom. Widzimy, że jesteście nie w humorze. Jeżeli macie jakieś pytania, to zostawcie je na później. Rozwiązanie się zbliża. Jest nas dziesięciu. Idziemy ulicami mrocznego miasta. Dookoła słychać śmiechy, lecz my tylko odwracamy się w stronę ciągle śmiejących się z nas ludzi i pokazujemy im nasze zęby. Głupcy tylko śmieją się z nas, albowiem nie wiedzą oni, że ich świat się wali. Ale mimo licznych wyzwisk znajdujemy nowych zwolenników. Idziemy, nic nie mówiąc z ironicznym uśmiechem na twarzach. Ja jestem z przodu - wyznaczam wspólny cel a za mną jest tysiąc innych ludzi, którzy jak ja pragną wyrwać się z szarej rzeczywistości. Idziemy, szczuci psami, obrzucani kamieniami przez ludzi, którzy są zniewoleni w ich własnym świecie. Oglądam się za siebie - widzę nieprzebrane tłumy ludzi. Wśród nich rozpoznaję znajome twarze. Idziemy i słychać tylko nasze kroki - nikt nie rozmawia. Idziemy weseli. Przed nami widać już kraniec tego miasta. Wiem, że wśród nas są ludzie słabi, ale ich nie zostawimy, gdyż łączy nas wspólny cel. Tych, którzy nie wytrzymują bierzemy na ręce. Idziemy, są nas dziesiątki tysięcy. Jako pierwszy przekraczam granicę miasta, lecz nie zatrzymuję się - to jeszcze nie tu. Do celu pozostało już tak nie wiele. Za wielkim wzgórzem znajduje się kres naszej wędrówki. W momencie, gdy ostatni z nas opuszcza miasto, wali się ono. Pozostają po nim tylko olbrzymie ruiny. Idziemy weseli. Niektórzy z przerażeniem patrzyli na zagładę tamtego świata, lecz nie zatrzymywali się - idą dalej. To już koniec naszego marszu. Po przejściu wysokiego wzgórza schodzimy w dolinę, w której nie ma już nic człowieczego. To jest nowy świat. Tłumy rozchodzą się po nim - to teraz od nich zależy los tej krainy. Lecz ja tu nie mogę zostać. Biorę tych, którzy są sami, bez nikogo - a jest nas kilkunastu i zaczynamy następną wędrówkę - powrotną, do zgubionego świata, by go odbudować. Już teraz nie musimy milczeć. Idziemy razem, obok siebie. Rozmawiamy, śmiejemy się. Przed nami cel trudny do wykonania, lecz my się tym nie przejmujemy. Tylko idziemy... | |